środa, 23 grudnia 2015

everything is broken

Dawno mnie tu nie bylo. Najwyrazniej tak dlugo, ze zdazylam dojsc do wniosku, ze wiele sie w moim zyciu zmienilo, i nie chodzi mi tylko o kilka lat wstecz, chodzi mi o kilkanascie lat wstecz. Nigdy nie mialam odwagi komus tego powiedziec, dlatego przelewam swoje mysli tutaj, bo wiem, ze nikt tego nigdy nie przeczyta. Mlodosc - tak piekne slowo, a tak wiele zlego moze sie przez to wydarzyc. Wszystko bylo okej, troche problemow, kochajaca rodzina, szczescie, przyjaciele, pierwsza milosc, a teraz? Zal, smutek, samotnosc, rozbicie, desperacja i jeszcze wiecej tego gowna. Nie wiem, nie potrafie sie pozbierac juz od kilku lat mimo, ze na zewnatrz widac cos innego, w srodku jest do dupy. Nie potrafie cieszyc sie z prostych rzeczy nawet gdybym chciala wiedzac, ze wszystko rozwala mnie od srodka. Jestem juz na skraju wytrzymalosci i nie wiem jak jeszcze dlugo to wytrzymam. Chcialabym byc silna dla innych, ale nie potrafie byc silna dla siebie, a bez tego nie jestem w stanie pomoc innym skoro nie potrafie zrobic tego sobie. Zawsze gdy patrzylam na cierpienie innych, myslalam, ze ja nigdy tego nie zaznam - a jednak. Rozwod rodzicow - wszyscy mysla, ze sie z tym pogodzilam juz dawno temu, ale prawda jest taka, ze nawet majac te pieprzone 20 lat ciagle nie rozumiem jak do tego doszlo. W myslach ciagle obwiniam swoich rodzicow dlaczego rozbili cos, co budowali przez tyle lat raniac tym mnie. W glebi duszy jestem zla na nich obojga, ze rozbili cos co jest w zyciu najwazniejsze, ale nigdy im tego nie pokazywalam, zeby nie ranic ich tym jeszcze bardziej, zeby nie mieli wyrzutow sumienia,ale tak naprawde to wszystko odbilo ja sie na mnie i wciaz odbija jak pilka. Mam zal, ale nic z tym nie moge zrobic. Nie moge jednak ukrywac, ze to wszystko mnie nie zmienilo. Z grzecznej, niepozronej i niesmialej dziewczynki stalam sie kims kim zaczelam sie brzydzic. Picie, agresja, narkotyki, przeklenstwa - to wszystko mnie przeroslo. Nienawidze siebie za to, ze wplakowalam sie w takie gowno a teraz po prostu nie potrafie tego przestac, chociazbym chciala. Chec rozpierdolenia wszystkiego dookola tylko rosnie we mnie i tylko czekam, az to wszystko ze mnie w koncu wyjdzie, a wtedy przysiegam, ze rozpocznie sie pierdolona trzecia wojna swiatowa jedynie z moim udzialem na czele. Mam kilka oblicz, raz jestem niesmiala i cicha, raz jestem pyskata i nie potrafie ugrysc sie w jezyk, innym razem jestem agresywna i nic nie potrafi mnie powstrzymac, moge byc smutna a za chwile szczesliwa, raz jestem zdesperowana i placze, nawet przy ludziach, niby nie wstydze sie swoich uczuc, ale meczy mnie to bycie kilkoma wcieleniami samej siebie. Chcialabym miec jedno oblicze, takie ktore potrafi byc opanowane, ale potrafi postawic na swoic, byc szczesliwa i cieszyc sie zyciem nie robiac w kolko glupich rzeczy powtarzajac tym wciaz te same bledy, ktorych nawet nie racze naprawic. Kolo ciagle sie zatacza. Czuje sie taka samotna, wiedzac, ze nikt inny nie potrafi mi w tym pomoc, musze sie z tym uporac sama, ale nie moge kiedy problem pojawia sie za problemem ciagnac mnie ciagle na dno. Pierwsza milosc i pierwsze zalamie sercowe to cos czego nie zapomne do konca swojego zycia. Bol w srodku, uczucie jakby moje serce rozrywalo sie na milion kawalkow, krzyk, placz i pisk, nieumiejetnosc oddychania, to mnie zabijalo. Odpycham ludzi jak tylko moge bojac sie, ze znowu ktos mnie zrani i dlatego wciaz tkwie w tym sama. Nie potrafie dac sie komukolwiek do mnie zblizyc, NIE POTRAFIE, niewazne jak bardzo chcialabym, zeby tak sie stalo, ta blizna z przeszlosci nie chce do tego dopuścić. Dolaczmy jeszcze do tego przeprowadzke do kraju w ktorym chcialam byc, ale teraz go nienawidze. Brzydze sie tym miejscem, na sama mysl ze musze tu spedzic jeszcze 7 jebanych miesiecy, az chce mi sie rzygac. Ale wiem, zemusze to zrobic, musze to zrobic. A, wspominalam wczesniej ze siebie nienawidze? Coz, w takim razie teraz nienawidze siebie jeszcze bardziej jak pomysle, ze przez to, ze jestem tu gdzie jestem nie moglam byc tam gdzie powinnam byc osiem siedem miesiecy temu. Nie potrafie wybaczyc sobie jednej rzeczy, ze nie moglam pozegnac kogos mi bardzo bliskiego, kto byl dla mnie jedna z najwazniejszych osob w moim pieprzonym zyciu, Kogos kto na mnie krzyczal, ale jednoczesnie to byla tylko oznaka troski o moja zalosna dupe. Kogos z kim zawsze moglam sie posmiac i potrafil poprawic moj humor, niewazne jak czasem nasze stosunki wygladaly. A gdy pomysle, ze jej juz nigdy nie zobacze nie zegnajac sie na zawsze doprowadza mnie szalenstwa. Mysle o nim codziennie wieczorem i nie robie tego dlatego, ze chce, tylko dlatego, ze drecza mnie wyrzuty sumienia. Wiem, ze ta osoba nie wini mnie za to, ze nie moglam tam wtedy byc, ale ja winie sama siebie. Nie potrafie o tym zapomniec, nie moge, nie chce. Nie potrafie byc soba, moja dusza umarla..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz